Archiwum
- Index
- Anna Rice Nowe Kroniki WampirĂłw II Wampir Vittorio
- KSIAZKI ZAKAZANE PROTOKOśÂY OBRAD MćÂDRCÄÂW SYONU
- Smedman Lisa Wojna PajćÂczej Królowej 04 ZagśÂada
- Victor Orwellsky Kod WśÂadzy
- RUS.Popow.A.A. Alergia najlepsze recepty medycyny ludowej od A do Z
- Suzanne Young Plaga samobojcow
- Hawkins Karen Talizman 02 Wyznania śÂotra
- Cat Grant Sonata Appassionata (pdf)
- Frederik Pohl Heechee 3 Heechee Rendevous
- Frale Barbara Templariusze i caśÂun turyśÂski
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- gim12gda.pev.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie wierzył, ale przeczuwał, że to ona, chwilami nawet zdawało mu się, że głos jej rozróż-
nia, wtedy zamierał w sobie w jakimś dzikim, wprost nieludzkim bólu i owładało nim takie
szaleństwo, że chciał się rzucić do niej, wyrwać ją spośród szaleńców, unieść daleko, całować
jej rany i zbierać gorącymi ustami strugi krwi spływające po nogach.
Opanował się jeszcze w porę, ale czuł, że go ogarnia gorączka i krwawy szał biczowania i
ran, że dzika i lubieżna żądza krwi rozpręża się w nim do skoku jak głodna pantera, że chwila
jeszcze, a nie powstrzyma się od rzucenia... więc całą nadludzką siłą woli wyrwał się i ucie-
kał, gnany furiami zgrozy i strachu.
Ani wiedział, jak i kiedy się znalazł w środku miasta, na jakiejś szerokiej ulicy, wśród roz-
krzyczanych tłumów i gorączkowego zamętu.
Oślepiające światła słońc elektrycznych, transparenty na balkonach, wstrząsające krzyki
tłumów, szalony ruch i zgiełk, bezładne śpiewy tworzyły z ulicy jakby rzekę potężną i wzbu-
41
rzoną, w którą wpadł całą siłą bezwładu, na samo dno, nie rozumiejąc zgoła, co się dzieje
dokoła i gdzie go niesie ta rozkołysana fala ludzka...
A tłumy wciąż się zwiększały, płynęły zewsząd jak lawina, parły się zgiełkliwymi poto-
kami z bocznych ulic, zalewając całą Oxford Street nieprzeliczoną ciżbą falującą i rozkrzy-
czaną; tysiące gazet powiewały nad głowami, setki cabów i omnibusów wstrzymanych
chwiały się nad gąszczem głów, a prawie z każdego jakiś człowiek krzyczał usiłując zapano-
wać nad nieustannym wrzaskiem, tysiące kapeluszy podnosiły się w górę i tysiące gardzieli
ryczały z całej mocy, bez przestanku, a chaos jeszcze się wzmagał, bo huczące potężne głosy
trąb zbliżały się z góry ulicy; ale Zenon nie słyszał tego wszystkiego, bo mu przed oczyma
wciąż tańczyły nagie, okrwawione ciała i słyszał świst bambusów nad sobą, że kurczył się
bezwiednie, jakby chcąc uniknąć ciosów, i wciąż przyczajonymi trwożnie oczyma śledził jej
długą szyję i wymykające się spod zasłony kędziory rudych włosów...
A może to nie ona? pomyślał naraz, odrywając się z trudem od wizji przecież nie
mam żadnej pewności, zdawało mi się tylko, przeczuwałem ją po włosach rudych i po figu-
rze... głupstwo, tysiące musi być podobnych do niej w tym tłumie... Więc i tam mogła być
podobna... ale mogłaż być i ona sama?...
Zaczął się w nim głuchy bój, bój srogi, zły i podstępny, bo całą mocą serca bronił się od
przypuszczeń, ale już sama myśl, że ona mogła być wśród tej opętanej, biczującej się groma-
dy, napawała go dziką męką, nieopowiedzianym udręczeniem... a głos podejrzeń, głos za-
wistny i zły, wzmagał się w nim i syczał jak węże.
Któż wie, kto ona? Któż wie? rzucił sam sobie urągliwie i z pogardą.
Awanturnica, medium używane do różnych eksperymentów dodawał smagając się co-
raz okrutniejszymi przypuszczeniami. A zresztą, cóż mnie to obchodzi, może się biczować,
kiedy chce, może się nawet zatłuc. Mam tego dosyć... i naraz zapomniał o wszystkim, bo o
parę kroków wychyliła się z tłumu głowa tak podobna do Daisy, że rzucił się do niej, ale
przepadła w tłoku; bo właśnie w tej chwili tłum się zakołysał gwałtownie, orkiestra bowiem
nadchodziła, trąby zabrzmiały przerazliwie i hymn królowej runął z wszystkich piersi i hu-
czał jak orkan.
Oprzytomniał zupełnie, przyparty do ściany, że omal mu żebra nie popękały, dowiadując
się równocześnie, iż to zwycięstwo nad Arabim-baszą tak entuzjazmowało tłumy, że cały
Londyn jakby się upił radością.
A niech was diabli z waszymi zwycięstwami! zaklął z wściekłością, ledwie trzymając
się na nogach, popychany zewsząd, gnieciony i wałkowany po ścianach jak kloc, bo tłum
pchał się bezmyślnym pędem za orkiestrą.
Wreszcie udało mu się przedostać do uliczki poprzecznej, gdzie mógł odetchnąć i zebrać
nieco myśli, ale nie wiedząc, co zrobić z sobą, śmiertelnie znużony powlókł się jakimiś pu-
stymi zaułkami; szedł, aby iść, aby dalej, aby głębiej zanurzyć się w miasto i uciec od tych
strasznych przypomnień, od samego siebie i od ludzi; ale długo jeszcze jak odgłosy burzy szły
za nim rozhukane głosy tłumów i wrzaskliwe dzwięki trąb...
I nie zapomniał o niczym, przyszło mu na myśl, że jakoś niedawno mówiono mu w klubie
o istnieniu sekty spirytystycznych biczowników. Zmiał się wtedy i nie wierzył. A teraz!
Sprawdził własnymi oczyma.
Wszak Joe był tam wśród nich i ona! Wzdrygnął się i znowu go ujrzał przed sobą, nagim,
skulonym, znowu ujrzał okrwawione ciało Daisy i te jej cudne strome piersi, pocięte krwa-
wymi pręgami... Ach, każda z tych ran głos miała swój, krzyczała mu w sercu boleścią i ża-
lem, czuł je w sobie, paliły go i zalewały żywą, ciepłą krwią, smagały szaleństwem.
Z wściekłością roztrącał przechodniów i zaczął biec jak wariat, aż ludzie przystawali, a ja-
kiś policjant popędził za nim; ale on biegł coraz prędzej, gnany tym świstem bambusów i ja-
wą jej okrwawionego ciała, że tylko wyciągnąć ręce i schwytać.
42
Dopiero Tamiza zagrodziła mu drogę, a ubezwładniła ciemność i cisza panujące na wy-
brzeżu, siadł bezwiednie na jakichś schodkach wiodących do rzeki, pod nim pluskała woda
obryzgując mu twarz zgorączkowaną, a niekiedy w ciemności powstawały z sykiem fale,
chwiejne i długie jak węże, i szły cicho obejmować mu stopy; nie czuł tego, zapatrzony w
ciemności.
Czarne, ruchome masy wód przewalały się w nieprzeniknionych mrokach, z posępnym
szumem, bełkotały głucho i trwożnie i płynęły wciąż, bezustannie, jakby w wiecznej pogoni i
w skardze wiecznej na trud nieustanny, na trud nieśmiertelny.
Nie było nieba ni gwiazd, tylko przyblakłe łuny tliły się rdzawym, wilgotnawym pyłem
nad miastem; woda pusta była i cicha, po zgubionych, niedojrzanych wybrzeżach błyskały
latarnie chwiejąc się jak kwiaty czerwone i złote, a dalekie mosty huczały sennie i połyski-
wały łukami kolorowych świateł na rozdrganej, zasępionej rzece.
Czasem statek jakiś przesunął się wskroś ciemności, zamajaczył rozgorzałymi oknami i
przepadał jak to, czego nigdy nie było.
A niekiedy z miasta napływały osłabłe echa zgiełków i wionęły drganiami sypkimi i mar-
twe padały na wodę; to wiatr jakiś hukliwy, niesforny, przejęty zgnilizną i błotem, wydzierał
się z ulic, zatoczył jak pijany i pełzał po wybrzeżu do nagich drzew stulonych w ciemność... i
potem długo, długo słychać było ich dygot bolesny i cichy, łkający płacz...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]