Archiwum
- Index
- Conrad_Linda_ _Dynastia_Danforthow_09_ _Prawo_milosci
- Mini Cooper Service Reset Procedure R56 R57 Oil Service Rese vidande
- Janny Wurts The Cycle of Fire 3 Shadowfane
- Krauss Lawrence M. Fizyka podróśźy mić™dzygwiezdnych
- George Catherine Tajemnica lekarska
- The Jawhara Sheikhs 3 The Sheik's Captive Br
- Camp L. Sprague de & Carter Lin Conan Tom 25 Conan Bukanier
- Urzeczenie
- javascript dla kaśźdego full scan
- Kraszewski Józef Ignacy Boleszczyce
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- docucrime.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pielęgnowany woskiem i szczotkami przez Adelę. Meble przykryte były pokrowcami; wszystkie sprzęty
poddały się żelaznej dyscyplinie, jaką Adela roztoczyła nad tym pokojem. Tylko pęk piór pawich,
stojących w wazie na komodzie, nie dał się utrzymać w ryzach. Był to element swawolny,
niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyjności, jak rozhukana klasa gimnazjastek, pełna dewocji w
oczy, a rozpustnej swawoli poza oczyma. Zwidrowały te oczy dzień cały i wierciły dziury w ścianach,
mrugały, tłoczyły się, trzepocąc rzęsami, z palcem przy ustach, jedne przez drugie, pełne chichotu i
psoty. Napełniały pokój świergotem i szeptem, rozsypywały się, jak motyle, dookoła wieloramiennej
lampy, uderzały tłumem barwnym w matowe, starcze dziurki od kluczy. Nawet w obecności matki,
leżącej z zawiązaną głową na sofie, nie mogły się powstrzymać, robiły perskie oczko, dawały sobie
znaki, mówiły niemym, kolorowym alfabetem, pełnym sekretnych znaczeń. Irytowało mnie to
szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza mymi plecami. Z kolanami
przyciśniętymi do sofy matki, badając dwoma palcami, jakby w zamyśleniu, delikatną materię jej
szlafroka, rzekłem niby mimochodem: - Chciałem cię już od dawna zapytać: prawda, że to jest on? - I
chociaż nie wskazałem nawet spojrzeniem na kondora, matka odgadła od razu, zmieszała się bardzo i
spuściła oczy. Dałem umyślnie upłynąć chwili, żeby wykosztować jej zmieszanie, po czym z całym
spokojem, opanowując wzbierający gniew, spytałem: - Jaki sens mają w takim razie te wszystkie plotki
i kłamstwa, które rozsiewasz o ojcu?
Lecz jej rysy, które w pierwszej chwili rozpadły się były w panice, zaczęły się znowu porządkować. -
Jakie kłamstwa? - spytała mrugając oczyma, które były puste, nalane ciemnym błękitem, bez białka. -
Znam je od Adeli - rzekłem - ale wiem, że pochodzą od ciebie; chcę wiedzieć prawdę.
Usta jej drżały lekko, zrenice, unikając mego wzroku, powędrowały w kąt oka. - Nie kłamałam - rzekła,
a usta- jej napęczniały i stały się małe zarazem. Uczułem, że mnie kokietuje jak kobieta mężczyznę. -
Z tymi karakonami to prawda - sam przecież pamiętasz... - Zmieszałem się. Pamiętałem w istocie tę
inwazję karakonów, ten zalew czarnego rojowiska, które napełniało ciemność nocną, pajęczą bieganiną.
Wszystkie szpary pełne były drgających wąsów, każda szczelina mogła wystrzelić z nagła karakonem, z
każdego pęknięcia podłogi mogła zlęgnąć się ta czarna błyskawica, lecąca oszalałym zygzakiem po
podłodze. Ach, ten dziki obłęd popłochu, pisany błyszczącą, czarną linią na tablicy podłogi. Ach, te
krzyki grozy ojca, skaczącego z krzesła na krzesło z dzirytem w ręku. Nie przyjmując jadła ani napoju,
z wypiekami gorączki na twarzy, z konwulsją wstrętu wrytą dookoła ust, ojciec mój zdziczał zupełnie.
Jasne było, że tego napięcia nienawiści żaden organizm długo wytrzymać nie może. Straszliwa odraza
zamieniała jego twarz w stężałą maskę tragiczną, w której tylko zrenice, ukryte za dolną powieką,
leżały na czatach, napięte jak cięciwy, w wiecznej podejrzliwości. Z dzikim wrzaskiem zrywał się nagle
z siedzenia, leciał na oślep w kąt pokoju i już podnosił dziryt, na którym utkwiony ogromny karakon
przebierał rozpaczliwie gmatwaniną swych nóg. Adela przychodziła wówczas blademu ze zgrozy z
pomocą i odbierała lancę wraz z utkwionym trofeum, ażeby ją utopić w cebrzyku. Już wówczas jednak
nie umiałbym był powiedzieć, czy obrazy te zaszczepiły mi opowiadania Adeli, czy też sam byłem ich
świadkiem. Ojciec mój nie posiadał już wtedy tej siły odpornej, która zdrowych ludzi broni od fascynacji
wstrętu. Zamiast odgraniczyć się do straszliwej siły atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec mój, wydany na
łup szału, wplątywał się w nią coraz bardziej. Smutne skutki nie dały długo na siebie czekać. Wnet
pojawiły się pierwsze podejrzane znaki, które napełniły nas przerażeniem i smutkiem. Zachowanie ojca
zmieniło się. Szał jego, euforia jego podniecenia przygasła. W ruchach i mimice jęły się zdradzać znaki
złego sumienia. Zaczął nas unikać. Krył się dzień cały po kątach, w szafach, pod pierzyną. .Widziałem
go nieraz, jak w zamyśleniu oglądał własne ręce, badał konsystencję skóry, paznokci, na których
występować zaczęły czarne plamy, jak łuski karakona.
W dzień opierał się jeszcze ostatkami sił, walczył, ale w nocy fascynacja uderzała nań potężnymi
arakami. Widziałem go pózną nocą, w świetle świecy stojącej na podłodze. Mój ojciec leżał na ziemi
nagi, popstrzony czarnymi plamami totemu, pokreślony liniami żeber, fantastycznym rysunkiem
przeświecającej na zewnątrz anatomii, leżał na czworakach, opętany fascynacją awersji, która go
wciągała w głąb swych zawiłych dróg. Mój ojciec poruszał się wieloczłonkowym, skomplikowanym
ruchem dziwnego rytuału, w którym ze zgrozą poznałem imitację ceremoniału karakoniego.
Od tego czasu wyrzekliśmy się ojca. Podobieństwo do karakona występowało z dniem każdym
wyrazniej - mój ojciec zamieniał się w karakona.
Zaczęliśmy się przyzwyczajać do tego. Widywaliśmy go coraz rzadziej, całymi tygodniami znikał gdzieś
na swych karakonich drogach - przestaliśmy go odróżniać, zlał się w zupełności z tym czarnym
niesamowitym plemieniem. Kto mógł powiedzieć, czy żył gdzieś jeszcze w jakiejś szparze podłogi, czy
przebiegał nocami pokoje, zaplątany w afery karakonie, czy też był może między tymi martwymi
owadami, które Adela co rana znajdowała brzuchem do góry leżące i najeżone nogami i które ze
wstrętem brała na śmietniczkę i wyrzucała?
- A jednak - powiedziałem zdetonowany - jestem pewny, że ten kondor to on. - Matka spojrzała na
mnie spod rzęs: - Nie dręcz mnie, drogi - mówiłam ci już przecież, że ojciec podróżuje jako
komiwojażer po kraju - przecież wiesz, że czasem w nocy przyjeżdża do domu, ażeby przed świtem
jeszcze dalej odjechać.
WICHURA
Tej długiej i pustej zimy obrodziła ciemność w naszym mieście ogromnym, stokrotnym urodzajem. Zbyt
długo snadz nie sprzątano na strychach i w rupieciarniach, stłaczano garnki na garnkach i flaszki na
flaszkach, pozwalano narastać bez końca pustym bateriom butelek.
Tam, w tych spalonych, wielkobelkowych lasach strychów i dachów ciemność zaczęła się wyradzać i
dziko fermentować. Tam zaczęły się te czarne sejmy garnków, te wiecowania gadatliwe i puste, te
bełkotliwe flaszkowania, bulgoty butli i baniek. Aż pewnej nocy wezbrały pod gontowymi przestworami
falangi garnków i flaszek i popłynęły wielkim stłoczonym ludem na miasto.
Strychy, wystrychnięte ze strychów, rozprzestrzeniały się jedne z drugich i wystrzelały czarnymi
szpalerami, a przez przestronne ich echa przebiegały kawalkady tramów i belek, lansady drewnianych
kozłów, klękających na jodłowe kolana, ażeby wypadłszy na wolność, napełnić przestwory nocy
galopem krokwi i zgiełkiem płatwi i bantów.
Wtedy to wylały się te czarne rzeki, wędrówki beczek i konwi, i płynęły przez noce. Czarne ich,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]